Czy da się zbudować „idealną” relację pomiędzy mężczyzną a kobietą w związku? Albo chociaż dobrą? Czy to jedynie mżonki napędzające kolejną akcję promującą „świetny poradnik jak żyć”?
Ja w tym wszystkim nie widzę środka i każda, nawet najprostsza sytuacja może być niestety rozniesiona do jakiejś cholernie skomplikowanej akcji – nawet prosta sprawa jaką może być zwykłe wyjście na spacer!
Trochę wciąż jeszcze niesiony nerwami, muszę niestety stwierdzić, że kobiety niestety mają wielką łatwość do stwarzania takich sytuacji jak wyżej… Na przykład biorę moje dotychczasowe związki:
- Niepoprawnie wręcz nakręcona na własny sukces dziewczyny, która nie potrafiła jednak zbudować czegoś trwałego, przez brak determinacji w dążeniu do jednego celu – niestety, ale mimo wcześniejszych wielkich planów na najbliższe lata dzisiaj wciąż nie oglądam jej w telewizji czy nie słyszę o niej ogólnie w mediach, tak jak zakładała. Co do tego miałem ja? Cóż – z mojej perspektywy starałem się jakoś wspomóc, czy to mentalnie podbudować morale, czy samemu w jakiejś pomysły się wplątać żeby coś mogło wreszcie ruszyć, czy coś nawet zaopiniować/podpowiedzieć (ale ja przecież się nie znałem na niczym bo tylko studiowałem, a nie pracowałem jak ona w „n” miejscach więc co ja mogę o życiu i świecie wiedzieć…).
- Ambitna, pełna dobrych założeń i nastawienia do tego co by chciała kiedyś robić, ale… no ambicje i zapędy zawsze są jednym, ale pozostaje jeszcze kwestia realizacji ich w mniejszym czy większym stopniu – mimo wszystko mam nadzieję, że uda się chociaż część w pełni zrealizować. Starałem się wspierać i napędzać, ale… nie przetrwałem tej próby i postanowiłem, że lepiej będzie dla mnie, jeśli to zakończę.
- Cóż… o ten przypadek się całość nerwów się rozbija – rozbija bo mimo moich ponad 2 letnich starań wciąż mój statek rozbija się o skały wokół jej myśli i życia zamkniętego na prywatnej wyspie, gdzie tylko rodzice potrafią dotrzeć drogą powietrzną. Tylko, że mi się marzy porwanie jej na mój statek i odpłynięcie gdzieś hen, gdzie tylko zapragniemy i jak będziemy tylko chcieli spędzić ten czas razem… Niestety moja koncepcja chyba jej nie odpowiada, i (co mnie boli najbardziej) niestety pokazuje to nie tylko w podejściu, ale również w relacji między nami – wciąż widzę i czuję że to rodzice mają większy wpływ na jej życie niż ja, ale to nie jest kwestia tego że się nie staram – może właśnie staram się za bardzo ją zmienić, ale jej mentalność nie chce się wyrwać na nieznane wody bo jej mentalna wyspa jest już znana i wydaje się bezpieczna…
Coś co niestety łączy te 3 przypadki łączy to:
- początkowo wydawało mi się, że one wszystkie są mądrzejsze i rozważniejsze niż ja, co mi imponowało i sprawiało, że ekscytowałem się poznawaniem ich;
- z czasem wychodziło to, że zaangażowanie w związek przenosiło się głównie na mnie i to ja się głównie starałem, a „druga połówka” chyba tego już tylko oczekiwała, a to co mnie drażniło najbardziej (jak można rozwalać swoje rzeczy gdzie popadnie!!! a szczególnie w miejscu gdzie najwięcej się czasu spędza!) mimo zwracania uwagi, przekonywania, przypominania, a na koniec robienia awantur o ten jeden cholerny porządek, żeby nie rzucało mi się w oczy, że jest jakiś niezdrowy „olewizm” dookoła mnie – one po prostu miały gdzieś…
- każda z nich wiele mówiła o przyszłości (no może najmniej w aktualnym związku), ale nie chciała budować jakichś podstaw do tego żeby to wspólne życie prowadzić – wielkie wizje o dzieciach, o ślubie, ale… co z tego jak na co dzień człowiek się stara tylko po to żeby ona była zadowolona, a co ze mną?
Bo czy da się wiecznie żyć w relacji jednostronnej? Nie wiem. Ale ja nie potrafię.
Żyjemy w XXI wieku, a dla niektórych wiem, że jeszcze nie jest to łatwy okres do odnalezienia się – nagle konfrontują się różne światy, w których odmiennie wyglądało życie: jeszcze nie tak dawno (nawet jeszcze na skraju lat 90’tych) ludzie mieli bardzo ograniczony dostęp do rozrywki, rozwoju czy możliwości życia w społeczeństwie, więc wszystko opierało się głównie wokół skończenia szkoły, znalezieniu pracy (wokół której i rodziny prowadziło się relacje społeczne), założeniu rodziny i trwaniu w tym – na dobre i na złe; a od początku tego „wieku wolności” nie dość, że nagle relacje społeczne zaczynały się rozszerzać, możliwości samorozwoju stały się niemal nieograniczone, możliwość udania się w prawie każdy fragment globu i z każdym fragmentem globu praktycznie można się skontaktować od tak – w każdej chwili. Więc co mają mieć w głowie te pokolenia, które są wychowane na modłę „starego świata”, jednak musiały odnaleźć się w tym nowym, „wspaniałym świecie”? Sam czuję się takim „straconym dzieckiem” ponieważ mimo zaangażowania rodziców to nie dość, że jedynie ułamek naszego społeczeństwa potrafił odnaleźć się od razu w tym nowym świecie, to ja także byłem jednak zdany sam na siebie by w ten świat wejść, odnaleźć swoje miejsce i budować swoją pozycję w społeczeństwie – czyli w gronie osób, które będą w mniejszym bądź większym stopniu wpływać na moje życie. A kto wpływa? Staram się dawać do swojego życia ograniczony dostęp, ponieważ uważam, że nie ma co opierać się na opinii każdego. Ale to z kim się wiążę to niejako z automatu trafia do kręgu najbardziej zaufanych osób oraz jest osobą, na której zdanie będę zwracał uwagę. Tylko żeby zwracać uwagę na coś, najpierw trzeba swoje zdanie określić, wyrazić – sam niestety mimo, że staram się poznać bardzo dobrze to nie zawsze potrafię określić jakie wyrazi podejście, ponieważ nie siedzę w niczyjej głowie…
Całe te rozważania o „straconych” pokoleniach przytaczam (pewnie kiedyś będzie o tym więcej), ponieważ uważam, że nie tylko ja, ale również wszystkie 3 przypadki przytoczone także stały się niejako ofiarami tego zjawiska – różnie także podchodząc do życia poprzez różne miejsca i środowiska, przez które przechodziły próbując odnaleźć się w tym świecie.
Przypadek aktualny to jednak coś, co w moim odczuciu jest fajne, ale nie w każdej kwestii. Podoba mi się konserwatywne podejście, które przedstawiają również jej rodzice. Nie podoba mi się natomiast zamknięcie głowy w bardzo małym areale poznania świata – tylko środowisko domu rodzinnego jest tym co najważniejsze, a cała reszta świata poza tym nie jest potrzebna, albo cytując rodziców to „głupoty”.
Głupotą dla starszych pokoleń jest przede wszystkim to czego nie rozumieją, ponieważ dla nich przez większość życia nie było to potrzebne, ani nie mieli dostępu do tego, więc po co to nowym pokoleniom? A po to, że „jeżeli nowe pokolenia nie będą mądrzejsze od poprzednich, to znaczy że poprzednie pokolenia nie spełniły swojej roli prawidłowo” (cytat z jednego Wykładowcy z moich studiów) – to jest właśnie sensem istnienia wymiany pokoleniowej, że doświadczenia starego pokolenia przechodzą na nowe pokolenia, ale z każdym kolejnym pokoleniem te doświadczenia powinny być uzupełniane o braki bądź kreowane na nowo by następne pokolenia, mogły żyć w „lepszym świecie”, mając solidne podstawy do funkcjonowania w nim.
Przypadek „straconego” pokolenia (jak pewnie bywało i dawniej) jest nie tylko stworzyć nowe doświadczenia, ale również pogodzić pokolenia „stare” ze zmianami, jakie w świecie się dokonały, ale też jak najszybciej przygotować na ten nowy świat pokolenia nowe. Po co to piszę – może kiedyś to trafi do kogoś i przemyśli to, po czym zacznie zastanawiać się nad swoim życiem i jego celem – a przede wszystkim nad tym, że nie tylko „coś mu się w życiu należy”, ale też ma pewien obowiązek wobec świata.
Ja mimo świadomości tego co powyżej, boję się roli rodzica dla nowych pokoleń – myślę że mimo wszystko całkiem dobrze w te nowe czasy wszedłem co bierze się niejako z moich zainteresowaniem do nowych technologii, ale mimo wszystko moje dzieciństwo należy zaliczyć do raczej trudnych, a relacje rodzinne były dość skomplikowane niestety. Efektem jest ten strach jak będzie to przekładało się na moje dzieci gdy się pojawią. Nie mniej jednak wszystko chce sprowadzić do tego, że chce mieć pełną rodzinę, chce móc i umieć dogadywać się z moją partnerką. Chcę przede wszystkim być elementem rodziny, który nie tylko będzie przytakiwał na jej pomysły, ale że moje zdanie będzie brane pod uwagę w ustalaniu spraw mniejszych i większych, po to żeby nie mieszać w głowach dzieciom chociażby.
Moim zdaniem to jest realne do uzyskania – tylko że muszą chcieć tego obie strony. Związek idealny dla każdego znaczy co innego. Ja takiego nie chcę – chcę by mój związek mógł jak najdłużej móc się rozwijać i polepszać – dobry natomiast będzie wtedy, kiedy będę miał poczucie, że zawsze mogę liczyć na nią, kiedy tylko będę tego potrzebował.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.